wtorek, 30 czerwca 2015

Małżeństwo Andrewsów - Mr and Mrs Andrews



            Z pierwszej wizyty w National Gallery (click) zapamiętałam tylko jeden obraz - Portret małżeństwa Andrewsów (1748-50) Thomasa Gainsborough'a (1727-1788).
            Podekscytowane z koleżanką wskazywałyśmy wprawdzie kolejne dzieła: o ten tam, namalowany przez tego, o którym wspominam, gdy... i wzdychałyśmy szczęśliwe, że oto on jest tak sobie, przed nami. Ale jakie to były malowidła, przypomniałam sobie dopiero wiele lat później, wędrując wirtualnie po galerii.
"Na żywo" mam w pamięci tylko Andrewsów. Widzę siebie przechodzącą z sali do sali i obok jednego z przejść, po prawej stronie, wiszą oni. Właściwie to mój wzrok tylko ślizgnął się po obrazie - pomyślałam sobie, jacy to brzydcy ludzie. Obeszłam salę i znów przeszłam obok nich; niebieska suknia wydawała mi się bardzo sztywna, co mnie zaniepokoiło; do tego to spojrzenie pozujących - takie z dozą wyższości pańskiej. Nie wiedziałam, że ta suknia i uroda małżeństwa spowodują, że tylko ten obraz zapamiętam. Nie znałam malarza, może dlatego zlekceważyłam portret państwa Andrews.
http://dulwichonview.org.uk/assets/uploads/2015/02/Gainsborough-Andrews.png
http://dulwichonview.org.uk/assets/uploads/2015/02/Gainsborough-Andrews.png
A on się pchał z tą niebieską suknią, patetycznie rozłożoną na ławce i oddającą sztywną, lalkowatą postawę jej właścicielki.
            Pisarz Iain Zaczek podpowiada, że ta sztywność postaci może wynikać z braku doświadczenia malarza, ale wspomina też fakt, że malarz i Robert Andrews oraz jego przyszła żona Frances znali się od dzieciństwa (panowie nawet razem chodzili do szkoły), ale nie byli równi statusem. Stąd może ten dystans między modelami a malującym.
Ja widzę w nich ludzi tamtej epoki - on nonszalancki, taki "wszystko-mi-się-należy", bo świat mnie ma; ona z poskromionymi hormonami, bo nie wypada. Wtedy w Londynie tak mi się nawet pomyślało, że ona jakaś stłamszona przez męża, no i przez tę sukienkę. Przy powrocie do reprodukcji w którymś albumowym opracowaniu zauważyłam, że pani Andrews ma stopy!
            Bawi mnie wracanie do tego samego obrazu i wyszukiwanie rzeczy, które przeoczyłam, często całkiem oczywistych. Ta suknia tak ekspansywnie wdarła się w moją głowę, że obraz zaczynał mi się w wyobraźni "przechylać" w lewo - bo małżeństwo tam właśnie siedzi pod drzewem - i wyprostował się dopiero, gdy przeczytałam, że świeżo poślubieni Andrewsowie prezentują swoje włości. I wtedy te snopy zboża (po prawej) symbolizujące płodność unormowały równowagę. Pojawił się krajobraz i chyba tylko niebo tu prawdziwie żyje.
        
            Gainsborough lubił malować pejzaże (Anglikom zresztą zawdzięczamy wiele w rozwoju malarstwa pejzażowego - zaraz przecież na krajobraz świeżo popatrzy John Constable i William Turner), ale nie szły. Doceniono go jako portrecistę i ustawiono we współzawodnictwo z Joshua Reynoldsem. Nawet członkowie rodziny królewskiej chętniej zamawiali u niego portrety niż u Ramsey'a, oficjalnego malarza króla do 1784 roku. Co więc zrobił malarz? Łączy dwa w jednym. To nie jest tak, że postaci przyklejono do krajobrazu (lub odwrotnie). Niebo nad majaczącym w oddali Sudbury po prostu żyje, opowiadając swoją historię od lewej do prawej (lub odwrotnie).


One są, ale założone jedna za drugą. Kobieta całkowicie zamknięta.
A stopy? Stale widziałam tę suknię, jakoś wydawało mi się, że tej pani musi być bardzo niewygodnie - a stopy, grzecznie złożone, gdzieś tam funkcjonowały w kąciku oka. I nagle, bach! click

Dlatego też, gdy w Luwrze zobaczyłam Rozmowę w parku tegoż autora (zbliżony zamysł: para pod drzewem; podobno sam malarz z narzeczoną Margaret), to od razu spojrzałam na stopy (ale za to nie zauważyłam stawu). I co? Odetchnęłam z ulgą. Spod draperii sukni wyraźnie wystaje tylko lewa stopa (prawa zarysowana ledwie), dlatego o drugiej mam prawo myśleć, że jest niedbale podwinięta i modelka sobie na niej siedzi. Tak chcę to widzieć.


Conversation in a Park
            Podoba mi się stwierdzenie "obraz o ustalonej popularności". Tak trzeba powiedzieć o Błękitnym chłopcu Gainsborough'a (ok. 1770r, San Marino, Kalifornia, Huntigton Gallery ) i o Portrecie małżeństwa Andrewsów, ale to para z Rozmowy w parku jest tą, do której chciałabym podejść. Prawda jest jednak taka, że bez Andrewsów nie zauważyłabym tego obrazu lub rzuciłabym tylko okiem na kolejną miłą scenkę. A tak widzę ich niejako w opozycji do Andrewsów i do tego lekceważącego dostojeństwa (no i ta niebieska suknia!).