Z pierwszej wizyty w National
Gallery (click) zapamiętałam tylko jeden obraz - Portret
małżeństwa Andrewsów (1748-50) Thomasa Gainsborough'a (1727-1788).
Podekscytowane z koleżanką
wskazywałyśmy wprawdzie kolejne dzieła: o ten tam, namalowany przez tego, o
którym wspominam, gdy... i wzdychałyśmy szczęśliwe, że oto on jest tak sobie,
przed nami. Ale jakie to były malowidła, przypomniałam sobie dopiero wiele lat
później, wędrując wirtualnie po galerii.
"Na
żywo" mam w pamięci tylko Andrewsów. Widzę siebie przechodzącą z sali do
sali i obok jednego z przejść, po prawej stronie, wiszą oni. Właściwie to mój
wzrok tylko ślizgnął się po obrazie - pomyślałam sobie, jacy to brzydcy ludzie.
Obeszłam salę i znów przeszłam obok nich; niebieska suknia wydawała mi się
bardzo sztywna, co mnie zaniepokoiło; do tego to spojrzenie pozujących - takie
z dozą wyższości pańskiej. Nie wiedziałam, że ta suknia i uroda małżeństwa
spowodują, że tylko ten obraz zapamiętam. Nie znałam malarza, może dlatego
zlekceważyłam portret państwa Andrews.
![]() |
| http://dulwichonview.org.uk/assets/uploads/2015/02/Gainsborough-Andrews.png |
A on się pchał z tą niebieską suknią,
patetycznie rozłożoną na ławce i oddającą sztywną, lalkowatą postawę jej
właścicielki.
Pisarz Iain Zaczek podpowiada, że ta
sztywność postaci może wynikać z braku doświadczenia malarza, ale wspomina też
fakt, że malarz i Robert Andrews oraz jego przyszła żona Frances znali się od
dzieciństwa (panowie nawet razem chodzili do szkoły), ale nie byli równi
statusem. Stąd może ten dystans między modelami a malującym.
Ja
widzę w nich ludzi tamtej epoki - on nonszalancki, taki
"wszystko-mi-się-należy", bo świat mnie ma; ona z poskromionymi
hormonami, bo nie wypada. Wtedy w Londynie tak mi się nawet pomyślało, że ona jakaś
stłamszona przez męża, no i przez tę sukienkę. Przy powrocie do reprodukcji w którymś albumowym opracowaniu zauważyłam, że pani Andrews ma stopy!
Bawi mnie wracanie do tego samego
obrazu i wyszukiwanie rzeczy, które przeoczyłam, często całkiem oczywistych. Ta
suknia tak ekspansywnie wdarła się w moją głowę, że obraz zaczynał mi się w
wyobraźni "przechylać" w lewo - bo małżeństwo tam właśnie siedzi pod
drzewem - i wyprostował się dopiero, gdy przeczytałam, że świeżo poślubieni
Andrewsowie prezentują swoje włości. I wtedy te snopy zboża (po prawej)
symbolizujące płodność unormowały równowagę. Pojawił się krajobraz i chyba
tylko niebo tu prawdziwie żyje.
Gainsborough
lubił malować pejzaże (Anglikom zresztą zawdzięczamy wiele w rozwoju malarstwa
pejzażowego - zaraz przecież na krajobraz świeżo popatrzy John Constable i
William Turner), ale nie szły. Doceniono go jako portrecistę i ustawiono we
współzawodnictwo z Joshua Reynoldsem. Nawet członkowie rodziny królewskiej
chętniej zamawiali u niego portrety niż u Ramsey'a, oficjalnego malarza króla
do 1784 roku. Co więc zrobił malarz? Łączy dwa w jednym. To nie jest tak, że
postaci przyklejono do krajobrazu (lub odwrotnie). Niebo nad majaczącym w
oddali Sudbury po prostu żyje, opowiadając swoją historię od lewej do prawej
(lub odwrotnie).
|
One
są, ale założone jedna za drugą. Kobieta całkowicie zamknięta.
|
A
stopy? Stale widziałam tę suknię, jakoś wydawało mi się, że tej pani musi być
bardzo niewygodnie - a stopy, grzecznie złożone, gdzieś tam funkcjonowały w
kąciku oka. I nagle, bach! click
Dlatego też, gdy w Luwrze zobaczyłam Rozmowę w parku tegoż autora (zbliżony
zamysł: para pod drzewem; podobno sam malarz z narzeczoną Margaret), to od razu
spojrzałam na stopy (ale za to nie zauważyłam stawu). I co? Odetchnęłam z ulgą.
Spod draperii sukni wyraźnie wystaje tylko lewa stopa (prawa zarysowana ledwie),
dlatego o drugiej mam prawo myśleć, że jest niedbale podwinięta i modelka sobie
na niej siedzi. Tak chcę to widzieć.
![]() |
| Conversation in a Park |
Podoba mi się stwierdzenie
"obraz o ustalonej popularności". Tak trzeba powiedzieć o Błękitnym chłopcu Gainsborough'a (ok.
1770r, San Marino, Kalifornia, Huntigton Gallery ) i o Portrecie małżeństwa Andrewsów, ale to para z Rozmowy w parku jest tą, do której chciałabym podejść. Prawda jest
jednak taka, że bez Andrewsów nie zauważyłabym tego obrazu lub rzuciłabym tylko
okiem na kolejną miłą scenkę. A tak widzę ich niejako w opozycji do Andrewsów i
do tego lekceważącego dostojeństwa (no i ta niebieska suknia!).

